I deklaracja praw człowieka i obywatela również nie głosiła równości takiej, z jaką się spotykamy w przesądach i uprzedzeniach reakcyjnych ekonomistów i przyrodników, Głosiła ona tylko, tak samo jak Rousseau w swoim „Contrat social“, równość wobec praw politycznych, lecz nie to, żeby wszyscy ludzie byli lub powinni być sobie równi. Przeciwnie ustanawia ona tylko, żeby wszyscy członkowie społeczeństwa, według miary sztych różnych zdolności, mieli równy dostęp do publicznych godności, stanowisk i urzędów, i aby tylko cnota i talent stanowiły między nimi różnicę. Te idee, cenne zdobycze istotnie wspaniałego postępu umysłowego i moralnego, i na wskroś przejęte zdrową i rozsądną dążnością społecznej wiedzy i społecznego sumienia, ośmielają się nasi nowocześni politycy, ekonomiści i darwiniści mieszczańscy, rzucać na strych między stare rupiecie wieku oświeconego, a to wszystko ze strachu przed czerwonym widmem demokracji społecznej. Jeżeli kogo, to raczej Adama Smitha, papieża ekonomii politycznej, należałoby tam umieścić, gdyż on miał istotnie przesadne wyobrażenia o równości ludzi. Naucza on, że różnice wrodzonych talentów są między ludźmi rzeczywiście o wiele mniejsze niż się na pozór wydaje, a rozmaitość uzdolnień do różnych zawodów, jaką wykazują między sobą ludzie dorośli, w wielu wypadkach nie tyle jest przyczyną co następstwem podziału pracy.